Blog

20 lutego
Bezpieczne skitury, czyli co wziąć z sobą na wyrypę
Bezpieczne skitury, czyli co wziąć z sobą na wyrypę

Tak popularne ostatnio wyprawy skiturowe to istota narciarstwa.

 

I piękny powrót do jego źródeł. Wszak kiedy jeszcze nie było wyciągów, ratraków i sztucznego śniegu, aby zażyć frajdy zjazdu, trzeba było mozolnie wspiąć się na szczyt. Kosztowało to, owszem, wiele potu. W zamian dawało jednak bezcenne chwile obcowania z Naturą: pięknem gór, ciszą, magią śniegu, a wreszcie ludźmi, dzielącymi te samą pasję. A na końcu ów wymarzony zjazd…

Także w Polsce narciarstwo zaczęło się właśnie od wycieczek, które wtedy, właśnie z racji wysiłku, jakiego wymagały, nazywano „wyrypami”. Chodził na nie pionier rodzimego narciarstwa Stanisław Barabasz. Chodziły inne legendy: Józef Oppenheim, barwna postać międzywojennego Zakopanego, Mariusz Zaruski, twórca TOPR, Stanisław Zdyb, autor pionierskiego zjazdu z Kościelca, Klimek Bachleda, nieustraszony ratownik. I wielu, wielu im podobnych.

A że na wyrypach bywa niebezpiecznie… Cóż, majestat gór wymaga respektu. Szczęśliwie dziś zagrożenia można minimalizować w dużo większym stopniu niż niegdyś.

Oczywiście, wiele zależy od tego, jaki styl skituringu się uprawia – czy ceni się model niemal sportowy, bliższy skialpinizmowi, i stawia na rekordy szybkim pokonaniu założonej trasy, czy też preferuje – co częstsze – spokojniejszą nieco kontemplację gór.

Tak czy tak, szczególnie w tym ostatnim przypadku, prócz sprawy oczywistej, jaką jest podstawowy profesjonalnie serwisowany sprzęt (narty, wiązania, buty), standardem wyposażenia skiturowego narciarza nie bez powodu stało się już tzw. ABC – czyli detektor lawinowy (zwany potocznie piepsem), sonda i łopatka. Owszem, zajmują nieco miejsca w plecaku i swoje ważą. Czasem więc niektórym wydaje się, że ten jeden raz można z zestawu zrezygnować – choćby dlatego, że planowana trasa wycieczki biegnie przez miejsca o teoretycznie niewielkim zagrożeniu. Tyle że fachowcy dowodzą, że lawina może zejść z każdego zbocza… A życie pokazuje skutki bagatelizowania tej prawidłowości. Oto niemal dokładnie 7 lat temu, bo w marcu 2011 roku, w lawinie w masywie Koszystej w Tatrach zginęła trójka wieloletnich członków Akademickiego Koła Przewodników Tatrzańskich. Od lat pasjonowali także się skituringiem właśnie, mieli więc zapewne większą niż przeciętna wiedzę o lawinach. Dysponowali także stosownym ekwipunkiem. Jedna z ofiar prowadziła nawet w Krakowie znany z doskonałej oferty sklep ze sprzętem górskim – w tym skiturowym. Znałem Basię od dzieciństwa – mieszkaliśmy na sąsiednich ulicach… Jednak tym razem wzięli w góry jedynie sondy i łopatki. Nie zabrali detektorów, pozwalających w miarę szybko zlokalizować ich posiadacza w razie zasypania przez śnieg. Ten wypad miał być bowiem tylko krótką, niedzielną, wycieczką.

Do tego dochodzą detale. A to, by baterie w detektorach nie były akumulatorkami (w tych wskaźniki naładowania bywają zawodne) i by były naładowane co najmniej w 70 proc. A to by detektor ulokować z dala telefonu komórkowego (inaczej jego sygnał może zostać zakłócony) oraz blisko ciała (ogranicza to prędkość rozładowania baterii). A wreszcie, by go… włączyć w chwili wejścia na zbocze (częste są bowiem przypadki narciarzy wyekwipowanych wprawdzie w piepsy, tyle że są one nieuruchomione).

To samo tyczy oczywistości, jaką stał się telefon komórkowy. Tyle że i on musi być a) w pełni naładowany (na wszelki wypadek warto mieć też powerbank), b) wyposażony w aplikację, pozwalającą na lokalizację użytkownika (dokładne współrzędne geograficzne pozwalające ekipie ratunkowej – z helikopterem włącznie – na precyzyjne dotarcie do delikwenta) i c) mający wpisany numer służb ratunkowych. Owszem, teoretycznie każdy pamięta uniwersalny 112, ale w sytuacji stresu powypadkowego czy złych warunków pogodowych lepiej mieć go dostępnym za jednym dotknięciem przycisku. Nie mówiąc o tym, że najskuteczniejszą akcję zapewnia bezpośrednie połączenie z lokalnymi ratownikami.

Jeśli skiturową wyrypę kończyć ma – a w sumie powinien – zacny zjazd w puchu, to zasadne będzie plecak z tzw. zestawem wypornościowym (typu ABS czy Snow Pulse), który w razie porwania przez lawinę ma utrzymać ofiarę na powierzchni mas śniegu. Znowu: są to kolejne kilogramy, ale może za cenę przeżycia warto je tachać.

Do każdego plecaka winna trafić za to także woda i przekąski. Dość wspomnieć, że nieuniknione po długim podejściu odwodnienie może wpłynąć na osłabienie refleksu, by już nie wspomnieć o wydolności organizmu.

Dyskusyjnym elementem wyposażenia jest kask. Przy zjazdach wydaje się niezbędny, choć niektórzy (choćby przewodnicy z mitycznego Chamonix) twierdzą, że jeśli się ma go na głowie, trudniej usłyszeć schodzącą lawinę. Acz chociażby wizja walnięcia w kuluarach nieosłonięta niczym głową w skałę zdaje się być bardziej przerażająca.

Ważne są również detale. Ot choćby tłusty krem (polecam wielki krajowy Dermosan), wiosną z wysokim filtrem, a do tego okulary przeciwsłoneczne. Zawsze warta spakowania jest również folia NRC – waży tyle co nic, a może okazać się zbawienna dla zapobiegnięcia wychłodzeniu podczas wypadku. Tzw. czołówka (czyli latarka – o stosownej, a nie supermarketowej, mocy!) pozwoli z kolei na bezpieczny zjazd nie tylko w razie zaplanowanego powrotu po zapadnięciu zmroku (jakaż to frajdą!), ale i w podczas niespodziewanych opóźnień. Ratunkiem może okazać się – również przecież niewiele ważąca – miniapteczka.

Bezpieczeństwo – ale i klasę wyrypy – znacznie zwiększą też mapa i przewodnik. Nie chodzi nawet o to, że telefon z nawigacją może się kiedyś wyładować. Rzecz w tym, że skiturowy bedeker da zwykle dużo więcej niż internet unikalnych informacji o mijanych miejscach (krajowym przykładem „Tatry na nartach. Przewodnik skiturowy” Wojciecha Szatkowskiego).

Co jednak najważniejsze: sprzęt, nawet najnowocześniejszy, i wzorcowe wyposażenie plecaka, nie wystarczą.

„Chcesz na nartach więcej wolności – musisz więcej wiedzieć” – mawia zasadnie Dominique Perret, pomysłodawca i założyciel renomowanej International Snow Training Academy (ISTA), która uczy reguł zachowania się zimą w górach w dziewięciu krajach na trzech kontynentach. Bo aby faktycznie ograniczyć niebezpieczeństwo lawinowe, konieczne są przede wszystkim wiedza i zdrowy rozsądek (czy respekt wobec gór) oraz stałe nabywanie doświadczenia i ćwiczenie pożądanych zachowań. ISTA w swoich podręcznikach wciąż podkreśla, że na poziom bezpieczeństwa mogą wpływać tak różne czynniki jak – właśnie – poziom nawodnienia organizmu, a u kobiet chociażby menstruacja. Charakterystyczne również, że zdecydowana większość programu zajęć Akademii zajmuje prewencja (sytuacja „przed lawiną”) – najważniejsze jest bowiem zapobiegnięcie nieszczęściu. Sytuacje „podczas lawiny” i „po lawinie” są oczywiście również omawiane i trenowane, tyle że w nieco mniejszym wymiarze.

Z kolei nasz mistrz, Jędrek Bargiel, zdobywca – w, nie przymierzając, skiturowym w sumie stylu – „środkowej” Shishapangmy (2013 r.), Manaslu (2014 r.), Broad Peaku (2015 r.) i szczytów Śnieżnej Pantery (2016 r.), powtarza: „Góry nam nie uciekną, jak raz od nich odstąpimy”. Ba, realizuje tę maksymę w praktyce nawet podczas wymarzonych wypraw. Dowodem rezygnacja – wobec niesprzyjających warunków pogodowych – z próby zdobycia K2 w minionym roku.

Nie bez przyczyny najważniejsza zasada, którą ISTA przekazuje miłośnikom jazdy w terenie, brzmi „Najcenniejszym narzędziem Twojego bezpieczeństwa jest Twój rozum!”.

 

Autor jest redaktorem naczelnym Ski Magazynu. Na portalu tygodnika Polityka prowadzi blog „W śniegu i po śniegu”